Po godzinach

Z pamiętnika dwuzajęciowca - środa

Wkur... się z samego rana. Poszło o kradzież własności intelektualnej. Po naszemu mówiąc już czwarta firma jaką znalazłam przypadkiem w necie kopiuje moje teksty na swoją stronę. Ja wszystko rozumiem, że komuś się nie chce, że nie potrafi, ale na litość boską, tak słowo w słowo??!! Nawet przecinki w tych samych miejscach?!! Teksty na swoją www pisałam dość długo, są obszerne, rozbudowane, ponieważ nie chce mi się po sto razy powtarzać tego samego przez telefon, więc odsyłam potencjalnych klientów na stronę internetową. A tu taki kutafon weźmie i sobie skopiuje. Noż kur.., dobrze jeszcze, że bloga nie skopiował;-)
Ochłonąwszy nieco wróciłam do czytania powieści pod biurkiem. Oficjalnie, na biurku nie mogę, bo kierownik mógłby przyuważyć, albo też życzliwi współpracownicy mogliby mu donieść. Postanowiłam się ostatnio ukulturalnić, poczytać, bo instrukcji obsługi VX-a 2100 to jednak nie można zaliczyć do beletrystyki. Zakupiłam więc w księgarni grube dzieło bardzo polecane przez sprzedającą. Hit wszechczasów literatury damskiej. Wydany w milionach egzemplarzy na całym świecie. Wychwalany przez krytyków. Nie podam tutaj nazwiska autorki ani tytułu, bo być może pisarka albo jej wnuki jeszcze żyją i oskarżą mnie o szkalowanie. W każdym bądź razie akcja dzieje się w czasie wojny, chyba nawet drugiej światowej, wybucha wielka miłość między głównymi bohaterami i tutaj następują jak dla mnie niepojęte opisy zachowania faceta. No bo wyobraźcie sobie, to taki gość, co zapoluje na niedźwiedzia, stanie przeciw całej armii w obronie swej ukochanej, a do tego nosi ją na rękach, obsypuje kwiatami i wygłasza tyrady zapewniające o wielkiej miłości, a wszystko to pod ostrzałem niemieckich samolotów. Po prostu cudo nie facet! Ten wymarzony, ten jedyny i wybrany. Raz z takim i można umrzeć. Co ja pierd...
Nic dziwnego, że baby głupieją czytając takie romansidła. Powinno się jakieś ostrzeżenia na tych książkach umieszczać, tłustym drukiem, że to fikcja literacka! I że autorzy nie ponoszą żadnych konsekwencji w przypadku, gdy czytelniczki uwierzą w zawarty w nich bełkot. Chociaż, z drugiej strony patrząc, może to jakieś specjalne przedwojenne wychowanie było, albo co, bo jak się dobrze rozejrzę wokół siebie dzisiaj, to widzę samych Ryśków z Klanu. Prawdziwych mężczyzn ani śladu!
Czytałam te książkę zawzięcie, ponieważ kawaler pałał naprawdę ostrym uczuciem do tytułowej bohaterki, więc nie chciałam przegapić za nic w świecie, kiedy ich miłość zostanie skonsumowana. Stało się to gdzieś koło 465 strony, opis igraszek zajął tak ze 3 kartki, a co się stało następnego dnia??!! Nie uwierzycie! On się z nią ożenił! No tak, przecież zszargał jej dziewictwo, więc honor inaczej mu nie pozwalał, jak tylko zawrzeć związek małżeński.
Teraz już wiem, dlaczego na kobiety karmione taką papką ma niebagatelny wpływ nieco zleżała lektura o dziewicach, rycerzach i smokach. Taki rycerz na białym koniu załatwiał smoka, biegł pod właściwą wieżę z dziewicą na szczycie, a potem żyli długo i szczęśliwie. Zabicie bestii świadczyło przecież dobitnie o jego uczuciach. Kobiety nadal szukają w facecie oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Atawizm taki! Żal mi podstarzałych czytelniczek harlekinów, które uwierzyły w księcia na białym koniu, co to jest skrzyżowaniem macho z romantykiem i chociaż czterdziecha na karku, to one jednak dalej na niego czekają odrzucając wszystkich innych ze wzgardą. Do tego dumnie zwą się singielkami, podkreślają swą niezależność i nie dopuszczają myśli o staropanieństwie.
Kobiety są strasznie niekonsekwentne, no bo z jednej strony chciałyby takiego twardziela, który będzie walczył o nią do upadłego, a z drugiej szukają romantyka, co to wierszem gada o miłości i prezentami obsypuje bez szczególnej okazji. Chciałyby, aby facet był męski, ale też aby sprzątał, zmywał gary i zmieniał dzieciom pieluchy. Marzą, aby facet godzinami rozmawiał z nimi na temat fabuły brazylijskich seriali i ciuchów z wyprzedaży, ale żeby nie był zniewieściałym mamlasem.
Nie wiem naprawdę po cholerę babom ten romantyzm u faceta! Te wieczorne spacery przy księżycu nad brzegiem jeziora. Takie coś ładnie wygląda tylko w filmach! Młoda jeszcze byłam i głupia, jak zgodziłam się pójść pewnego lata z jednym takim z artystyczną duszą. Było ciemno, wiało, psy szczekały, komary gryzły, rozmaite gałęzie drapały mnie po twarzy, błocko chlupało mi w sandałach i w ogóle cała dygotałam z zimna. Facet używał górnolotnych słów, pałał ognistymi uczuciami i koniecznie chciał pływać ze mną w brudnym jeziorze pod osłoną nocy. Ja wprost przeciwnie, rzucałam inwektywami i marzyłam tylko o tym, aby wrócić do hotelu, umyć nogi i chlupnąć setkę Finlandii, coby nie złapać jakiegoś przeziębienia. Picie wódki z brudnymi nogami w hotelowym barze wydało mi się wysoce niestosowne. Wiele lat później musiałam zgłupieć doszczętnie, bo niepomna złych doświadczeń po wypiciu kilku "sex on the beach" poszłam na spacer nocą po egipskiej plaży coby sobie odciski wymoczyć i w efekcie musiałam salwować się ucieczką przed napalonymi tubylcami. Jako broń posłużyły mi trzymane w rękach glany...
A propos glanów, dzisiaj mój wielki dzień, jadę na koncert Metallicy! :-) Marzyłam o tym od lat, by zobaczyć ich na żywo, jakoś tak nigdy się nie składało. A teraz jadę! Środek tygodnia, mąż krzywo patrzy, że zostawiam go z dziećmi na pół nocy, ale powinien zrozumieć, że Metallica to moja pierwsza miłość. Zostawiam mu instrukcję obsługi każdego z naszej trójki dzieci, chociaż wiem, że i tak małolaty dzisiaj pójdą spać późno, w dodatku nie umyte. Na kolację zamiast prawidłowo zbilansowanej diety dostaną chipsy. Mam nadzieję, że nie będą tego zapijać piwem.
Muszę się jakoś ubrać na ten koncert! Pojęcia nie mam w czym teraz chodzą metale. Ale metal to metal, chyba przez 20 lat nie mogło się dużo zmienić. Niestety popularnych wtedy spodni-gumek nie posiadam. Zresztą gdyby nawet udało mi się je wciągnąć, to ludzie oglądali by się za moim szerokim tyłkiem wytykając palcami. Wkładam najbardziej przechodzone i postrzępione jeansy. W najlepszych czasach posiadałam kilkanaście T-shirtów, wszystkie czarne z nadrukami płyt metalowych kapel. Dziś nie mam ani jednej, więc lecę do Ewki z parteru, która jest matką nastoletniego wyrostka z subkultury emo i liczę, iż w jego garderobie coś się znajdzie. Pożyczam czarną koszulkę, która co prawda jest trochę przyciasnawa, ale za to podkreśla kobiece kształty. Odmawiam założenia naćwiekowanego pasa i pieszczoch, bo wiem, że przy wejściu i tak by mi je skasowali. Chwila zastanowienia... Glany czy białe adidasy z wywalonymi jęzorami??!! Zakładam glaniki jako bardziej pasujące. Na głowę chusta z trupią czachą (nie wiem jakim cudem się uchowała z panieńskich czasów) i już wiem, że zrobię wrażenie. Dzieci jak tylko mnie zobaczyły poleciały po miotłę i z okrzykiem "czarownica na Łysą Górę!" usiłowały odprawić sabat.
Do plecaczka pakuję same potrzebne rzeczy: flaszkę wyborowej, pepsi-colę, szklankę do drinków i woreczki do lodu. W podskokach wybiegam przed dom dając mężowi ostatnie instrukcje. Nelson już czeka w swojej bryce. Nawet pomaga mi otworzyć drzwi 20-letniego Malucha, które trzymają się tylko na resztkach rdzy sklejonej szpachlą. Ruszamy zadowoleni. Dobrana z nas para, pokręcona Matka-Polka i ryczący 40-tek;-) Nie mogę w to uwierzyć. Jedziemy!!! Przyrządzam drinka na desce rozdzielczej fiacika, co jest trochę trudne, bo amortyzatory nam odpadły po drodze. Miłe ciepełko spływa mi do żołądka, Nelson niestety może co najwyżej opary alkoholu powdychać...
Taka mała dygresja jeszcze co do stosunków damsko-męskich. Ponieważ moi współpracownicy to głównie mężczyźni, więc musiałam sobie przez lata wypracować pewne zasady postępowania. Żadnych umizgów i erotycznych propozycji. Sexu z pracą łączyć nie należy. Tak na marginesie chciałam pewną rzecz od razu zdementować, bo w branży krążą różne plotki o moim rozpasaniu sexualnym. Najgorsza to ta rozsiewana przez jedną kapelę weselną (z litości nie wymienię jej nazwy), jakobym wypłacała swoim pracownikom wynagrodzenie w naturze, gdy firma źle stoi. Wszystko to, ci pseudomuzycy w dobrej wierze opisywali mojemu mężowi z drobnymi szczegółami uwzględniając nawet wystrój wnętrz. Dowiedział się, że przyjmuję operatorów w swoim biurze i przerabiamy całą kamasutrę na skórzanym fotelu, dębowym biurku lub też pod biurkiem na tureckim dywanie. No ja pierd... przecież, jak bym chciała romansować i sypiać z wszystkimi moimi kolegami, to czasu brakłoby mi na cokolwiek innego. Poza tym nawet na branżowym forum piszą wyraźnie, że żadnego studia nie posiadam, bo moja firma mieści się za szafą w dużym pokoju;-) Bezcenny był widok głupawych uśmieszków na twarzach członków kapeli, gdy dowiedzieli się, że "Elwirka z Chrzanowa", którą tak oczerniali, to żona siedzącego z nimi przy jednym stole kręcioła, który słuchał wszystkiego z pewnym zaciekawieniem. Życie swoje zawdzięczają tylko temu, że mąż ma łagodne usposobienie i rozróby na weselu nie chciał robić.
Żyjemy wśród moherowego społeczeństwa, gdzie zamężna kobieta z żonatym (nie swoim) mężczyzną to już nie może na piwo iść, żeby nie być posądzoną o romans. Przecież przyjaźnie damsko-męskie kończą się zawsze w łóżku. Zwykłe kumplostwo jest wykluczone. Na wódkę z koleżanką też iść nie wypada. Zaraz ochrzczono by nas dwoma starymi lesbami, co to męża nie umiały złapać, więc łapią się za siebie...
Nelson zahamował tak gwałtownie, że wylałam połowę drinka. Korek! Wszyscy jadą do Chorzowa. Za przednią szybą mamy białą kartkę, aby policja mogła nas kierować na odpowiednie parkingi. Wjeżdżamy na jeden z nich pośpiesznie wykonany na jakiejś łące, na której wcześniej się kozy wypasały sądząc po ilości odchodów. Za bilet parkingowy płacimy więcej niż wart jest Maluch, no ale cóż, nigdzie indziej nie ma skrawka miejsca. Każdy, kto choć raz był w Chorzowie wie, że aby dojść do stadionu, trzeba najpierw przelecieć przez park, a ma on tak ze 600 hektarów i łatwo się zgubić. Idziemy więc metodą na słuch, czyli nasłuchujemy z której strony dobiegają nas dźwięki grane przez supportujące kapele i człapiemy w tym kierunku. Miejsca mamy na trybunach, w dobrym sektorze. Nelson za skarby świata nie chciał zgodzić się na płytę, twierdząc iż za stary jest na nieustające pogo. Oczywiście przysiadamy na każdej napotkanej ławce i raczymy się wyskokowymi napojami. Nelson jak zwykle preferuje piwo, chociaż za dużo wypić go nie może, pomny tego, że za parę godzin będzie wracał autem. Ja rozstawiam butelki na ławce i przyrządzam drinka w szklaneczce. Nic nie poradzę na to, iż mimo niesprzyjających warunków potrzebuję trochę luksusu. Minęły czasy kiedy piłam wódę z plastikowego kubka po kefirze. Samochody policyjne przejeżdżają wolniutko alejkami, a my uśmiechamy się do nich. Noż kur.., sielska atmosfera pikniku! Nie mogę tego pojąć. Kilkanaście lat temu jadąc na koncert, policja czekała na nas już na dworcu kolejowym, formowali nas w kolumnę i pod ich eskortą maszerowaliśmy na halę. Próby wymknięcia się z kolumny do sklepu, aby zakupić wodę mineralną kończyły się użyciem środków przymusu bezpośredniego. O napojach wyskokowych można było pomarzyć, prohibicja w obrębie kilku kilometrów...
No więc idziemy sobie spacerkiem do następnej ławeczki i znowu przysiadamy na małą degustację. Resztę nie wypitej wódki przelewamy ostrożnie do woreczków do robienia lodu i zawiązujemy na supełek. Teraz problem, jak to przemycić. Odrzucam propozycję przyklejenia tego naboju do grzbietu, gdyż boję się, iż napotkam dawno nie widzianych znajomych, którzy będą chcieli mnie szczerze uścisnąć, czy też rubasznie poklepać po plecach, a wtedy wszystko przepadnie. Nelson odmawia schowania woreczków do majtek, zresztą.... nie wiem czy potem ktoś by chciał to pić:-) Koniec końców upycham woreczki do miseczek stanika. Jak nic kur.. mam teraz rozmiar 80 E! Po drodze zahaczamy o knajpę, bo wiadomo, że droga była daleka, jeść się chce. Nelson zamawia coś, co nosi dumną nazwę kebaba, a wygląda jak stara opona i smakuje jak trociny z majonezem w zeszłorocznej bułce. Na trzy cztery wypluwamy to, co właśnie nadgryźliśmy i ostentacyjnie wrzucamy resztę do kosza.
Jeszcze tylko kilkaset metrów i stajemy w kolejce do ochroniarzy. Nie wolno wnosić nic, broni, napojów, zwłaszcza wyskokowych, profesjonalnego sprzętu foto-video. Kurwa mać! A ja wyglądam jakbym w każdej miseczce stanika miała Canona 5D z kitowym obiektywem. Mam nadzieję, że ochrona nie będzie mnie macać po cyckach, bo czuję, że te woreczki do lodu jednak nie są zbyt szczelne i coś leje mi się po brzuchu. Przepuszczają nas bez większych ceregieli, bo tłum za nami już skanduje "kurwa mać, ile mamy stać!". Znajdujemy nasze numerowane miejsca i zasiadamy na plastikowych krzesełkach. Z ulgą wyciągam cały nabój ze stanika i ... no właśnie! Na stadionie sprzedają tylko puszki z napojem energetycznym. Próbowaliście kiedyś wylać z woreczka do lodu trochę wódki wprost do puszeczki z napojem, tak aby nic nie zmarnować??!! Co ja się namęczyłam!! Do tego wszyscy uparli się, aby mi przeszkadzać, bo zaczęli robić meksykańską falę z radości. Przeczekałam to wszystko z zaciśniętymi zębami. A jak już uporałam się z przelewaniem, to od razu miałam dziwnie dużo nowych kolegów, którzy chcieli ze mną toasty wznosić.
Zabrzmiało Extasy of Gold i zaczęło się. Nie wiem po chuja wafla nam były te krzesełka, i tak wszyscy stali. Co więcej, wszyscy śpiewali znając angielskie teksty. Wiedziałam, że ja jestem nawiedzona, ale żeby tak 60 tysięcy ludzi??!! Wkurwiało mnie jedno. Przeklęłam organizatorów koncertu do siódmego pokolenia. Dźwięk docierał z opóźnieniem. Obraz na telebimach był szybciej, a potem dopiero dźwięk, który docierał z wizgiem wiatru. Złapałam się na tym, że cały czas mój ścisły umysł usiłował policzyć ile sekund opóźnienia ma muzyka w stosunku do obrazu. Oczywiście na płycie wszystko było dobrze słychać. Tylko u nas na jebanych trybunach coś było nie tak. A zejść na płytę nie wolno nam było, bo przecież kupiliśmy droższe bilety:-) Paranoja! Zimno było więc wódkę z Red Bullem popijałam ochoczo. Dostałam takiego powera, że w pewnej chwili chciałam rzucić się na falujący niżej tłum, jak w 92-gim w Jarocinie, ale Nelson w ostatniej chwili chwycił mnie za szmaty. No tak, mam już swoje lata...
Czas pędził szybko, ochrypłam od skandowania "Metallica!" wraz z tłumem oczekującym bisów i z przykrością odnotowałam koniec koncertu. Trzeba wracać do domu...
Znowu mała dygresja, 15 lat temu, jak się wybrałam na koncert, to wracałam pociągiem, a potem ze stacji 5 km szłam na butach, bo taxówka była poza moim zasięgiem finansowym. Tłum szedł wtedy na pociąg zabalsamowany dokładnie (mimo prohibicji) i jednym głosem śpiewał piosenki koncertującej kapeli. Chmary wyrostków kroiły małolatów z resztek bilonu przeznaczonego na bilet do domu. Teraz nic takiego. Całe rodziny dreptały rozmawiając o jutrzejszym obiedzie i innych bzdetach, niektórzy nawet nieśli przysypiającą dziatwę na rękach i plecach. Policjanci grzecznie odpowiadali na zadawane im pytania o drogę czy też numer autobusu. Niepojęte!! Przygotowana byłam na pały i paralizatory, jak za dawnych czasów. A tu nic! Odnaleźliśmy naszego Malucha, wyróżniał się bardzo wśród innych wypasionych bryk. Wyjazd z prowizorycznego parkingu zajął nam z pół godziny. Jeden wielki korek. Zastanawialiśmy się, czy nie dałoby się takiej krótkiej osiedlowej uliczki pod prąd przejechać, żeby wydostać się na główną trasę, no ale wszędzie stała Policja. Nagle patrzymy, a tu gliniarz jeden macha w naszą stronę, abyśmy jechali lekceważąc nakazy znaków. No to zawrót i z piskiem naprzód, na ile tylko pozwalał nam rzężący silnik. Włączyliśmy się do ruchu i wtedy uświadomiłam sobie, że kocham Policję. Wybaczam im wszystko, nawet to, że 17 lat temu potraktowali mnie gazem w pociągu do Jarocina. Wybaczam wszystkim swoim wrogom, teraz mogę już spokojnie umrzeć, widziałam Metallicę na żywo...

<< poprzednia następna>>